środa, 29 kwietnia 2015

Rozdział 6

Izzy obudziła się o szóstej rano jak nigdy. Słońce witało ją swoimi pierwszymi promieniami. O tej godzinie Newton wyglądało przepięknie. Izzy stanęła na balkonie w koszuli nocnej. Patrzyła na rozległe łąki i las. Promienie słońca, wciąż jeszcze lekko różowe, odbijały się od idealnie gładkiej tafli jeziora. Słychać było śpiew ptaków i szum delikatnego wiatru w koronach drzew. Na jeziorze zaczęły powstawać piękne fale i można już było usłyszeć rżenie koni. Izzy widziała jak drzwi jednego z trzech, stojących na posesji małych domków, otwierają się i pojawia się w nich Linsey, za raz za nią Larry i owczarek niemiecki Rex. Cała trójka szła w stronę domu. Po chwili zerwał się silniejszy wiatr. Izzy weszła do pokoju po szlafrok.Wyszła z powrotem na balkon. Carter i pan Johnson szli w stronę stajni, aby wypuścić konie. Słońce pokazało się już w całości i raziło dziewczynę po oczach. Od strony bramy docierał do niej mało przyjemny dźwięk szarpanych wiatrem łańcuchów, potem usłyszała szczekanie Rexa. - Zapowiada się kolejny piękny dzień. - Pomyślała. Izzy była dobrą obserwatorką, nie potrzebowała dużo czasu, aby zobaczyć szczegóły, których Ty na pewno od razu byś nie zobaczył. Widziała, że Carter patrzył się w jej stronę, ale kiedy zorientował się, że stoi na balkonie zajął się pracą. Dostrzegła, że pies był na smyczy, chociaż był bardzo daleko od niej. Cały widok przeanalizowała w swojej głowie jeszcze raz. Larry zaczynał pracę. Linsey przyszła zrobić śniadanie i posprzątać. Pan Johnson pewnie, jak zwykle, patrzył jak Carter wyprowadza konie na padok, żeby posprzątać w stajni. Wszystko było takie.. normalne i zwyczajne. W mieście co chwilę się coś działo. Słychać było karetki pogotowia jeżdżące tam i z powrotem, czasem trąbienie samochodów. Widać było jak codziennie rano ludzie idą do pracy i do sklepu. Potem jak wracają, jak gasną latarnie na ulicach i jak otwierają się sklepy. Widać było jak miasto budzi się do życia. Tutaj, dzisiaj, teraz Izzy nie wiele mogła zobaczyć kilkoro ludzi i psa, którzy jak zawsze szli do pracy. Nie robili nic innego poza pracą. Wydało jej się to chore. Ale z drugiej strony. Linsey, kiedy akurat nie gotuje i nie sprząta to siedzi z jej mamą i pije kawę. Larry spaceruje z psem na smyczy tylko cztery razy w ciągu dnia i, jak wynika z harmonogramu, raz w nocy. Przez resztę czasu albo siedzi w pracowni i zajmuje się oglądaniem zapisu z monitoringu, albo je z nimi wszystkie posiłki. Pan Johnson nigdy nie pracuje. Przynajmniej Izzy nie widziała, żeby pracował. Zawsze tylko patrzy na Cartera, a jeśli ten zrobi coś źle, pokazuje mu jak należy to robić. Ale sam nigdy nie robi niczego. Carter nie ma zbyt wiele pracy. Być może dlatego, że Izzy ciągle mu w niej przeszkadza. Spędzają bardzo dużo czasu razem, ale Izzy nigdy nie słyszała, żeby ktoś się na to skarżył. Jednak mimo tego idealnego porządku, gdzie wszystko wydaje się być aż nazbyt idealne Izzy wydaje się, że coś z tymi ludźmi jest nie tak. Że nie powiedzieli jej wszystkiego o tym domu. Tylko dlaczego? Izzy od zawsze interesowała się "rozwiązywaniem" zagadek. Czuła, że tu coś jest nie tak i chciała się dowiedzieć co. Ale w tej chwili nie wiedziała jak sobie poradzić ze swoimi problemami. Jedyną bliską osobą, która nie sprawiała jej żadnych problemów i przykrości był Carter. Kiedy Izzy rozmyślała o tym wszystkim chłopak popatrzył się w jej stronę i uśmiechnął. Odwzajemniła uśmiech w weszła z powrotem do pokoju.
Ubrała się i zeszła na dół. Drugie drzwi w okrągłym ganku prowadziły do jadalni. Izzy rzadko tu jadała. Jednak lubiła to pomieszczenie było duże i pełne światła, było w nim aż sześć okien. Na jednej ze ścian wisiał przepiękny, duży obraz przedstawiający dom od strony jeziorka. Na środku pomieszczenia stał wielki prostokątny stół. Dookoła było ustawione dwanaście krzeseł. Każde krzesło było obite pięknym, gładkim czerwonym materiałem. Izzy skojarzył się on z aksamitem, jednak nie był tak delikatny. Nad stołem nisko wisiały dwa ogromne żyrandole. Wyglądały jak z jakiegoś muzeum. Jednak nie tkwiły w nich świeczki a żarówki. Kinkiety na ścianach były w podobnym stylu. Pod ścianą, na przeciwko okien stała witryna i komoda, w których znajdowała się zastawa stołowa, sztućce oraz serwetki i obrusy. Drzwi były w kolorze dębu, ale na pewno nie były dębowe. Kiedy już napatrzyła się na piękno tego pomieszczenia usiadła na jednym z krzeseł i czekała na śniadanie. Stary zegar z kukułką, która prawdopodobnie już nie "kuka", wskazywał w pół do ósmej. Czyli idealna pora na śniadanie. Po pięciu minutach dziewczyna usłyszała dźwięk tłuczonego szkła i krzyk kobiety:
- Cholera! - Wykrzyknęła Linsey, która upuściła w ganku dwa talerze zupy mlecznej.
- Nic się nie stało Linsey. Pomogę ci z tymi talerzami. - Zaproponowała Izzy.
Dziewczyna poszła do kuchni i przyniosła resztę talerzy z zupą mleczną. Linsey w tym czasie zdążyła posprzątać dwa rozbite i nalać zupy do nowych. O ósmej wszyscy razem przy stole jedli śniadanie.
Linsey opowiedziała wszystkim co się stało.
- Jak to możliwe - Powiedział pan Johnson - że upuściłaś dwa talerze jednocześnie?
- Chciałam otworzyć sobie drzwi. - Wytłumaczyła.
- Pyszne śniadanie -Powiedziała pani Sparx odsuwając od siebie pusty talerz.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się Linsey, jakby było to oczywiste. Od piętnastu lat robi posiłki w tym domu i nikt nigdy się na nie nie skarżył.
Wszyscy już zjedli. Przy stole został tylko Carter i Izzy.
- Ładnie wyglądasz w piżamie. - Mrugnął okiem, jakby to była drwina.
- Co cię dziś wzięło na komplementy? - Odgryzła się.
- Taki piękny dzień, a tu taka szkarada wychodzi na balkon z samego rana. - Zaśmiał się chłopak.
- Mówisz o sobie? Prawdopodobnie dlatego zaczęło padać. - Uśmiechnęła się do niego.
- Nieźle Roxtone, nieźle. Idzie ci coraz lepiej. Niedługo będziesz tak dobra jak ja. - Zaczął żartować. Na dworze rzeczywiście zbierało się na burzę.
- Nie będę tak chamska jak ty! - Rzuciła w jego stronę.
- Już jesteś! - Wystawił jej język.
Izzy poczuła się jakby była z powrotem w przedszkolu.
- Ścigamy się! - Krzyknęła wstając od stołu. - Kto pierwszy na sianie!
Wybiegła przez drzwi balkonowe na dwór, a Carter za nią. Nie cieszyła się długo pierwszeństwem, w połowie drogi Carter złapał ją za biodra, przestawił obok siebie i pobiegł dalej. Izzy była nieco zdezorientowana zatrzymała się w miejscu i patrzyła jak przyjaciel rzuca się na siano.
- Jak dzieci! - Krzyknął Larry, który właśnie odbywał poranny obchód.
- Jak wieczne dzieci! - Krzyknęła Izzy, która nagle się obudziła i rzuciła na siano obok Cartera.
- Macie zamiar tak robić codziennie ? - Zapytał ochroniarz. - Mogę ci zanieść to siano do pokoju. - Zażartował.
- My i tak robimy tak prawie codziennie. - Carter usiadł na sianie.
- Nie macie już zbyt wiele czasu na zabawę, zaraz będzie padać. - Powiedział ochroniarz kontynuując spacer.
- Czy uważasz, że jestem dziecinna? - Powiedziała Izzy kładąc kosmyk włosów pod nosem.
- No skądże. - Odpowiedział Carter robiąc dokładnie to samo z jej włosami. - Moje wąsy są lepsze. - Stwierdził.
- Kłóciłabym się. - Powiedziała wyrywając chłopakowi z ręki kosmyk swoich włosów.
- Serio zbiera się na deszcz. Co będziemy robić ? - Zapytała z zaciekawieniem Izz.
- Teraz panno Roxtone należy zaprowadzić konie do stajni. - Zaczął się wygłupiać Carter.
- Ależ naturalnie, panie Johnson. Pytałam co będziemy robić potem? - Izzy załapała o co chodzi.
- No cóż potem należy pójść do domu i wypić piwo. - "Piwo" powiedział już normalnie.
- Nie piję piwa. - Powiedziała Izzy stanowczym tonem.
- To musi pani zacząć, panno Roxtone. - Powiedział chłopak podnosząc się z siana. - Dasz się zaprosić do mnie na piwo?
- Dam. - Uśmiechnęła się Izz.
- A teraz musimy iść zamknąć konie. - Powiedział Carter. Dziewczynie imponowało to, jak sumiennie wypełnia on swoje obowiązki. Nie zwracał uwagi na to, że ona na niego czeka, najpierw praca, potem dziewczyny. Zaczął wiać już całkiem nieprzyjemny wiatr. Carter podszedł do Izz i dał jej swoją bluzę. Oczywiście, nie był jakiś szczególny gest. Po prostu, po przyjacielsku, przecież on jest gejem.
Po półgodzinie zaczęło kropić. Konie stały już w stajni, Carter zamknął zasuwę. Praca skończona. Oboje bardzo szybkim tempem poszli do domu Cartera. Izzy dopiero z bliska zobaczyła, że dom był nie dawno budowany. Świadczył o tym przede wszystkim kolor ścian i dachówki. Kiedy weszli do środka poczuli przyjemne ciepło.
- Zrobić ci herbaty? - Zaproponował Carter.
- Nie trzeba. - Odpowiedziała Izzy. - Ale możesz nalać mi trochę wody.
- Trzymaj. - Podał jej szklankę z wodą. Dziewczyna zdjęła jego bluzę, a on odwiesił ją na wieszak.
- Zapraszam do mnie. - Powiedział Carter, wskazując schody.
Cała góra domku była pokojem Cartera. Stało tam łóżko sypialniane, kanapa, telewizor, fotele. Na biurku stojącym w kącie pokoju znajdował się laptop, a na przeciwko biurka lodówka.
- Masz lepszy pokój ode mnie. - Powiedziała po chwili Izzy.
- Czy ja wiem. Jest.. zwyczajny.
Usiedli na kanapie i włączyli telewizor. Izzy nie pamiętała już kiedy ostatni raz oglądała jakiś serial. W jej pokoju również znajdował się telewizor, ale dziewczyna większość czasu spędzała z Carterem. Nie miała czasu ani siły na oglądanie telewizji. Izzy oparła głowę o ramię Cartera i poczuła się senna. W telewizji leciało "Glee". Dziewczyna zasnęła.
Jakieś dzieci. Jakieś samochody. Wypadek. Krew. Mnóstwo krwi. Karetki. Straż pożarna. Pogotowie. Policja. Krzyk. Dzieci. Płacz. Łzy. Ludzie. Wrzaski. Do domu. Do domu. Deszcz.
Izzy zerwała się jak poparzona.
- Wszystko okey? - Zapytał trochę zaniepokojony Carter.
- Wszystko okey. - Uspokoiła go dziewczyna. - Przyśnił mi się wypadek.
- Jaki ? - Spytał.
- Nie mam pojęcia. Wypadek. Krew. Dzieci, jakiś płacz. Nie wiem.
- Uspokój się. - Chłopak ją przytulił. - To tylko sen.
Nagle na dworze zrobiło się przeraźliwie jasno. Słychać było rżenie koni i huk. Oboje wyjrzeli przez okno. Stajnia płonęła. Carter ubrał buty podał Izzy płaszcz przeciw deszczowy sam wziął dla siebie drugi i wybiegli na dwór. Carter otworzył zasuwę i zniknął we wnętrzu płonącej budowli. Z domu wybiegła Linsey krzycząc, że straż pożarna już jedzie, Larry pobiegł otwierać bramę. Izzy stała jak wryta. Nie wiedziała co zrobić. To znaczy wiedziała, ale nie była w stanie. Sparaliżował ją strach. Carter nie wychodził z płonącego budynku. Poszedł otworzyć konie. Izzy już słyszała tętent kopyt i zobaczyła pierwszego konia, potem kolejne. Na samym końcu wyszedł Carter, był trochę brudny od dymu i sadzy, ale poza tym nic mu się nie stało. Podszedł do Izzy i coś mówił, ale dziewczyna nie była w stanie go zrozumieć. Dookoła panował chaos. Pojawiła się straż pożarna. Pan Johnson uspokajał konie. Przestawało padać. Strażacy lali wodę. W końcu po dwóch lub trzech godzinach udało im się ugasić pożar.  Izzy stała wciąż w tym samym miejscu i nie wiedziała co powiedzieć.
- Izzy! - Krzyknął Carter. - IZZY!! do cholery!
Dziewczyna ocknęła się i popatrzyła na niego.
- Co się z tobą dzieje?! - Zapytał wyraźnie zdenerwowany.
- To.. To mi się śniło. - Wymamrotała.
- Co? - Zapytał, już spokojniej.
- Pożar, konie, deszcz, woda, rżenie. Wszystko, rozumiesz? Przyśniło mi się to. - Powiedziała roztrzęsiona.
- Kiedy?
- Wczoraj. - Odparła. Z jej oczu poleciały łzy.
- No już spokojnie. Wszystko jest okej. Nic się nie stało, zobacz. - Wskazał palcem na swojego ojca, który właśnie wprowadzał zwierzęta z powrotem do stajni. - Pożar uszkodził tylko fragment dachu. W tamtej części budynku przez jakiś czas po prostu nie będzie koni. To tam uderzył piorun. Trzeba to tylko naprawić. Nie denerwuj się już. Chodź do domu.
Carter odprowadził ją i jeszcze raz usłyszał o jej dziwnym śnie. Tym razem śnili jej się rodzice. Dziewczyna bała się, że może im się coś stać. Że ten wypadek, krzyk, płacz dziecka. Że to może mieć jakikolwiek związek z nimi. Carter starał się ją uspokoić. W końcu mu się udało. Zasnęła. We własnym domu. We własnym łóżku. Patrzył na nią jeszcze chwilę i wyszedł. Balkonem, jak zwykle.
Izzy obudziła się dopiero rano. Carter siedział na brzegu jej łóżka.
- Cześć. - Powiedział, jakby to było zupełnie zwyczajną rzeczą, że siedzi o ósmej rano w jej pokoju.
- Hej. - Powiedziała, ziewając.
- Przyniosłem ci śniadanie. Trochę cię ominęło. - Podsunął jej tacę z jedzeniem.
- Co takiego? - Spytała.
- Okazało się, że szkody po pożarze są większe niż nam się wydawało wczoraj.
- To znaczy?
- Zginął jeden koń. - Poinformował ją ze smutkiem.
- Moi rodzice kupią nowego... - Powiedziała.
- Nie o to chodzi, to był twój koń. - Carter chyba nigdy nie był tak poważny.
Po policzku dziewczyny spłynęła łezka. A ten tydzień zapowiadał się taki udany.
Po śniadaniu postanowiła się ogarnąć. Miała wciąż jeszcze siano we włosach i śmierdziała dymem. Nie lubiła tego zapachu. Koło dziewiątej była już gotowa. Carter cały czas był przy niej w domu. Tak jakby jej pilnował. Ale nie potrzebnie. Potem poszli na dwór pomagać przy przenoszeniu koni najpierw na padok, a potem do starej stajni. Izzy nie wiedziała o istnieniu żadnej innej stajni na terenie posiadłości. Zaciekawiło ją to i pracowała szybciej. W końcu po południu konie były już prowadzone do starej stajni. Przeszli cały lasek, żeby do niej dojść. Z balkonu z pokoju Izzy wydaje się być malutki, a w rzeczywistości jest ogromny. Za lasem była ogromna polana ogrodzona dookoła, a na jej środku stał budynek. Wielkością przypominał bardziej stary dom Izzy niż stajnię, ale nie mieli innego wyjścia. Konie zostały puszczone "luzem" nie były zamykane. Padok był ogrodzony to wystarczy. Kiedy już ostatnie trzy konie trafiły do starej stajni Linsey wołała wszystkich na kolację. Izzy zastanawiała się gdzie są jej rodzice powinni już być w domu. Ale wielka pieczeń odpędziła od niej złe myśli. Od śniadania nic nie jadła. Kiedy odeszli od stołu było około dziewiętnastej. Izzy wyszła na dwór, tuż obok niej pojawił się Carter.
- Ciężki dzień, co? - Zapytał z troską w głosie.
- Trochę tylko. - Odpowiedziała. - Czekam na rodziców.
- Jeżeli wyjechali z Hoboken o osiemnastej to będą tu dopiero koło dwudziestej drugiej, pod warunkiem, że nie będzie korków na autostradzie.
- Masz rację. Pójdę wziąć kąpiel.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz